piątek, 9 grudnia 2016

Idzie raczek nieboraczek...



     W Polsce nowotwory są drugą przyczyną zgonów. W 2010 roku liczba zachorowań na nowotwory złośliwe wynosiła 140,5 tys. Prawdopodobieństwo zachorowania na raka rośnie wraz z wiekiem. Najczęściej chorują osoby powyżej 60. roku życia (ponad 60% pośród wszystkich chorych na nowotwór złośliwy).*
     Rak otacza nas wszystkich. Znamy osoby chore na raka, mamy je w kręgu swojej rodziny lub sami chorujemy na tę chorobę. Mimo to często nie zdajemy sobie sprawy, że to może spotkać właśnie nas i właśnie naszą rodzinę. A kiedy to następuje, jesteśmy zdziwieni.
     Wokół tej choroby krąży wiele mitów. Jest to popularna choroba, dlatego, że została „wypromowana” przez media. Niestety jej obraz został nieco zakrzywiony, przedstawiony nieprawidłowo, a nawet spaczony. Jest to chyba coś co boli mnie w tym najbardziej. Co dokładnie mam na myśli?
     Znaczna część filmów wypuszczanych w tym tysiącleciu dotyczy osoby chorej na raka. Zazwyczaj osoba ta poznaje miłość swojego życia w momencie, gdy dowiaduje się o swojej chorobie. Postanawia jednak walczyć. Jest silna, ale przeżywa także momenty słabości. Walczy, aby przeżyć ze swoją drugą połówką jak najwięcej czasu. Aż w końcu przystojny lekarz w kitlu, grany przez jakiegoś mało znanego, ale wysportowanego aktora oznajmia, że chorej/choremu pozostaje kilka miesiący życia. I wtedy dopiero zaczyna się przygoda! Główny bohater zaczyna robić wszystko na co wcześniej nie miał odwagi – żyje pełnią życia, cieszy się drobnymi rzeczami. Korzysta z życia póki jeszcze je ma. I tu moje pytanie brzmi: dlaczego próbujemy na siłę nadać tak strasznej chorobie nutę romantyzmu? Bo według mnie rak to nie jest temat nadający się na tworzenie tkliwych historyjek o romantycznej miłości i tragicznej śmierci. Rak przychodzi, zaskakuje i zanim człowiek zdąży się z tym oswoić – jest już po wszystkim.
     Z doświadczenia wiem, że przebieg tej choroby i jej diagnoza wygląda zupełnie inaczej. Sama nie padłam ofiarą tej choroby, ale bardzo bliska mi osoba już tak. Po pierwsze, nie spodziewałam się tego. Nic na to nie wskazywało, dlatego gdy okazało się, że ciocia, która praktycznie mnie wychowała, ma guza na mózgu, nie podejrzewałam, że to rak. Pomyślałam sobie, że to pewnie nic takiego, jakiś niewielki zakrzep czy coś w tym guście. Nie przejęłam się aż tak. Żyłam sobie dalej i czekałam na diagnozę. I tu lekcja numer 1. Nie oczekujcie, że lekarz będzie z Wami w zupełności szczery i nazwie rzeczy po imieniu. Nam powiedział jedynie, że to glejak. Brzmi całkiem niegroźnie, jakaś tam nazwa, niezbyt oczywista. Dobrze, że nie powiedział, że to nowotwór. Wtedy bym się dopiero przestraszyła, przecież słyszałam o nim tyle. Na raka się umiera. Ale glejak to glejak, pewnie jakiś dziwny guzek. Myślałam tak, dopóki na własną rękę nie przeczytałam w sieci, że glejak to rodzaj nowotworu, i to całkiem wrednego. Co sobie pomyślałam? Że jakoś to będzie, przecież mnie nie może to dotyczyć. Cioci przecież nic nie było. Nie można „złapać” raka w tydzień. A ona była zupełnie zdrowa! No może trochę narzekała na pogorszenie wzroku i bóle kości...Ale to przecież nic takiego. I tu następuje lekcja numer 2. To może być coś poważnego, nawet jeżeli przytrafia się właśnie TOBIE.
     Później dowiedziałam się, że w tym wypadku guza da się usunąć. To chyba dobrze, nie? Mówię cioci, że będzie dobrze. Wytną to cholerstwo, a za pół roku nie będziesz nawet pamiętała, że byłaś chora. Nie płacz, wszystko będzie dobrze, musisz jeszcze żyć, by w przyszłości pomóc mi wychować moje dzieci, nie zapominaj o tym. Nie ma co się bać przerzutów, przecież nas to nie spotka. Lekcja numer 3. Jak już ten badziew urośnie, nie wyplewi się go tak szybko. Nie ma co się łudzić. Lekarze nie dali rady wyciąć całego guza – wrósł w mózg tak głęboko, że wycinając go, mogliby uszkodzić część mózgu odpowiadającą za poruszanie się, mowę itp. Na dodatek lekarz stwierdził, że rak jest złośliwy. Nie wiadomo jeszcze jak bardzo. Nowotwory dzieli się według złośliwości na cztery stopnie, przy czym pierwszy stopień to rak niezłośliwy. Pozostałe oznaczają nowotwory złośliwe – im wyższy stopień tym sytuacja jest gorsza. Pomyślałam wtedy, że skoro jest złośliwy, to pewnie to II stopień. Przecież nie spotkałaby nas taka tragedia, żeby mógłby być sklasyfikowany jako III lub IV stopień. No bo bez przesady. Lekcja 4. Jeżeli myślisz, że gorzej być nie może to wiedz, że na pewno będzie. Przyszedł wynik. IV stopień.
     Gdyby to był film, a nie rzeczywistość, w tym momencie ciocia dowiedziałaby się, że zostało jej kilka miesięcy życia. Lekarz oświadczyłby jej to z profesjonalnym współczuciem i wyraził rodzinie jak bardzo mu przykro. Lekcja 5. Życie to nie film. Lekarz nie podał nam jakie są rokowania. Nie wiemy ile jej jeszcze zostało. W sieci piszą, że kilka miesięcy. Od lekarza nie usłyszeliśmy żadnej informacji. Ciocia została jedynie skierowana na radioterapię. Nie dowierzała, tak samo jak my, a na jej naiwne pytanie kiedy wyzdrowieje, lekarka jedynie uśmiechnęła się pobłażliwie.
     Nie wiem co będzie dalej. Chyba się domyślam, ale wiem też, że los może mnie jeszcze bardzo zaskoczyć. Nie zdaję sobię sprawy z tego wszystkiego co się dzieje. To nielogiczne. Tym bardziej, że to wszystko wydarzyło się w przeciągu jedynie miesiąca (!). Miesiąc a tyle zmienia. A od lekarzy dowiem się czegoś pewnie dopiero wtedy, gdy otrzymam akt zgonu.
Jak widzicie, w tej historii nie ma nic z romantyzmu. Jeszcze żeby zachorował mój chłopak, lub mała córeczka. Ale nie. Zachorowała ciocia – kobieta po sześćdziesiątce. Powiecie, że w takim razie to normalne. Jest już starszą osobą, jakoś trzeba umrzeć. Ale prawda jest taka, że choroba nigdy nie jest łatwa. Tym bardziej, gdy przychodzi nagle i niesie za sobą niedowierzanie, szok i wielką tragedię. Bo przecież mogłaby mieć jeszcze parę ładnych lat przed sobą.
To co chciałam Wam przekazać, to to, że rak nie jest taki jak w filmach. Jakby to była jakaś inna choroba. Jest nagła i w sumie nie wydaje się być taka straszna. Nie dlatego, że taka nie jest, ale dlatego, że niedowierzamy, że nam się przytrafia. Gdybyście mnie teraz zapytali, to powiedziałabym Wam, że czuję, że ciocia pożyje jeszcze parę lat. Ale to nie dlatego, że jestem pełna nadziei. Ja po prostu nie dowierzam. Ale czuję, że los może mnie jeszcze zaskoczyć i w tej kwestii. I mogę nauczyć się lekcji numer 6. Jeżeli tak będzie, na pewno się z Wami tym podzielę. A może tak być, bo rokowania nie kłamią...
Trzymajcie się cieplutko. Myślcie, że wam się to nie przytrafi, ale jednocześnie miejcie się na baczności. Jeśli chcecie podzielić się ze mną swoją historią, go ahead. Chętnie Was wysłucham.

          To nie o to chodzi. Po prostu każdy chciałby jeszcze pożyć.
                                                                                                 ~ moja Ciocia

Koala

* w oparciu o statystyki opublikowane na stronie: http://onkologia.org.pl/nowotwory-zlosliwe-ogolem-2/#q

wtorek, 29 listopada 2016

Muszę, nie muszę



            Jako, że to mój pierwszy wpis na tym blogu, potraktuję go jako rozgrzewkę. Mam nadzieję, że czas spędzony na moim blogu nie będzie dla Was czasem straconym. Oto dawka tego, co czeka was w Przystanku Koala, jeżeli tylko dacie sobie okazję, by mnie lepiej poznać. A teraz do dzieła.
Kwestia obowiązku to kwestia sporna. W ogólnym znaczeniu tego słowa, obowiązek dotyczy czegoś narzuconego odgórnie. Zazwyczaj niewypełnianie obowiązków łączy się z sankcjami. W przypadku takich obowiązków, większość z nas wie (tak mi się przynajmniej wydaje), że lepiej będzie, jeżeli je wypełnimy. Jest tak, nawet jeżeli bardzo nam się nie chce, albo nie zgadzamy się co do ich zasadności. A co jeśli sami narzucamy sobie obowiązki? Czy nadal jest to takie oczywiste?
To, ile bierzemy sobie na barki, zależy od tego jaki mamy charakter. Jedni mają zdrowe podejście i potrafią ocenić ile w stanie są zrobić, a inni przeceniają swoje możliwości, lub zaniżają je. Ja planuję zdecydowanie za dużo.
Przeciętny człowiek bombardowany jest milionem obowiązków – wobec siebie i innych. I niby nie są to obowiązki odgórnie narzucone, ale tylko spróbuj ich nie wypełnić! Dbaj o swoje ciało. Jedz zdrowo. Interesuj się innymi kulturami. Bądź otwarty na innych. Dbaj o stan skóry. Kupuj wartościowe produkty, słuchaj wartościowej muzyki. Segreguj śmieci. Nie zostawiaj zapalonego światła. Utrzymuj dobry kontakt z rodziną. Pamiętaj o przyjaciołach. Ucz się nowych rzeczy. Pierz ubrania przed pierwszym założeniem. Myj ręce po dotknięciu psa, kota, paragonu, surowego mięsa, klawiatury, śniegu, klamki. Nie trzymaj telefonu blisko narządów rozrodczych. Pracuj. Zarabiaj. Oszczędzaj. Zaskakuj. Bądź rozsądna/-y. Korzystaj z życia. Pamiętaj o przeszłości. Planuj przyszłość. Poświęcaj się. Pracuj nad sobą. Miej swoje zdanie. Poznaj się na polityce, makijażu, naprawie telefonów, zumbie, modzie, rasach psów i kotów, innych kulturach. Wykonaj jak najwięcej obowiązków i pamiętaj, że jednym z nich jest zapewnienie sobie odpowiedniego odpoczynku. Serio?
Mam wrażenie, że albo tylko ja mam taki problem, albo mało kto o tym mówi. Nakładamy na siebie tysiące obowiązków. My nakładamy. Bo kto inny? Społeczeństwo? Nie zrzucajmy tego na innych, sami je tworzymy.
Co tak naprawdę musimy? Codziennie wybieramy, które z tych obowiązków wypełnimy, a które zupełnie olejemy. Ktoś z Was może powiedzieć, że to pic na wodę, że ja robię to wszystko dla siebie, to wcale nie obowiązek, a przyjemność. W porządku.  Ale ciężko mi uwierzyć, że istnieją osoby, które chodzą do pracy/szkoły, robią co muszą na sto procent, po czym wracają do domu, ćwiczą, gotują domowe obiady, spędzają czas z przyjaciółmi, mają czas na samokształcenie, oglądają ambitny film, po czym sprzątają cały dom, śpią 8 godzin i jeszcze czują się wypoczęci, bo spędzili dzień na tylu przyjemnościach. I to wszystko w 24 godziny. Nie jesteśmy tacy. Chcielibyśmy być, ale nie jesteśmy. Nie jesteśmy, prawda?
Granica między zupełnym konformizmem a katowaniem się obowiązkami jest bardzo cienka. Łatwo ją przekroczyć. I wiecie co? Przekraczam ją 10 razy dzienne w tę i z powrotem i nadal nie wiem co jest słuszne. Gdy cały dzień zajmuję się tym, co „muszę” zrobić, nie mam ochoty wieczorem na czytanie ambitnych książek. Bo to po prostu męczące. Mimo, że przeczytałam takich w swoim krótkim życiu sporo i jestem za to sobie wdzięczna, bo miały na mnie wielki wpływ. Ale mimo wszystko. Gdy mam wreszcie wolną chwilę, jedyne na co mam ochotę to bezczynne siedzieć i trwonić czas. Czy to oznacza, że jestem leniwa? Nie. Nikt to mnie zna w życiu by mnie tak nie określił. Czy w takim razie jestem ignorantką? Może. Ale c’mon, ludzie. Nie bądźmy dla siebie tacy surowi. Jeżeli nie macie czasem tego dość, zwracam wam honor. Ale ja naprawdę mam już dość.
Apeluję do was: bądźmy bardziej tolerancyjni. Nie patrzmy spod byka na kogoś, tylko dlatego, że nie kojarzy jakiegoś polityka albo znanego pisarza. Może powinien to wiedzieć, istnieją przecież jakieś obowiązki obywatelskie i wobec kultury. Może. A może nie. Każdy ma prawo do pomyłki i niewiedzy. Mamy całe życie przed sobą, żeby się tego wszystkiego dowiedzieć. Nie wpędzajmy się w kompleksy. Nie narzucajmy sobie obowiązku bycia wszechstronnymi i obytymi z każdą dziedziną życia. Co to znaczy, że muszę? Nic nie muszę. A ja nigdy nie przeczytałam Trylogii, i dobrze mi z tym. Chyba dziś wolę dokończyć pisanie do Was i obejrzeć denny serial niż nadrobić te zaległości. Czy to źle o mnie świadczy?
Dlatego moje pierwsze pytania brzmią: czy wiesz jak wypełnić wszystkie swoje obowiązki, nie popadając jednocześnie w poczucie winy, że jeszcze tyle do zrobienia? Czy warto starać się nadrobić wszystkie możliwe zaległości? Czy warto się tym zadręczać, czy należy listę tych zadań do wykonania przepuścić przez siatkę samokrytyki? Jeżeli znasz odpowiedzi na te pytania daj znać. Fajnie byłoby się w końcu dowiedzieć.
Koala

Le­piej bez ce­lu iść nap­rzód niż bez ce­lu stać w miej­scu, a z pew­nością o niebo le­piej, niż bez ce­lu się cofać. 

(...)jed­no, co można zro­bić, to po­dejść do rzeczy fi­lozo­ficznie, czy­li po­wie­dzieć so­bie: "Srał to pies". To jest han­del, raz się zys­ka, raz się straci. 


Andrzej Sapkowski